Z Polski wyjechaliśmy w niedzielę wieczorem. Do Santiago dotarliśmy w środę koło południa. Nie był to najszybszy sposób, ale tak sobie wybraliśmy.
Co tam że zmęczeni, że brudni, że nie niewyspani! Udało się! AMERYKA POŁUDNIOWA! nareszcie! Zmęczenie schodzi na dalszy plan gdy spełnia się marzenia!
W głowach mamy świadomość, że to jeszcze nie koniec. W stolicy Chile zaplanowaliśmy tylko kilkanaście godzin. Wieczorem znów na lotnisko i po paru godzinach będziemy u celu: Patagonia czeka. Już jest blisko. Tuż za rogiem. O matko!
Naszym przewodnikiem po Santiago de Chile był mój szanhjaski współlokator - Benjamin. To jest ten przejaw globalizacji i rezydowania w globalnej wiosce, który bardzo sobie cenię!
Zwiedzanie nie mogło się zacząć inaczej niż od selfie z flagą :)
Santiago zostało założone w XVI wieku przez hiszpańskiego konkwistadora Pedro del Valdivię. Lokalizację wybrano ze względu na przyjemny klimat i centralne położenie między górami, a wybrzeżem. W chwili obecnej to prawie 7 milionowa metropolia. Jak każde wielkie miasto daje więcej możliwości rozwoju i zabawy w fontannie perspektyw, jednocześnie dusząc mieszkańców spalinami i subtelnie kradnąc ich czas w korkach.
Stolica. Zatem nie brakuje budynków administracji centralnej. Poniżej La Moneda - siedziba parlamentu.
Plaza de Armas czyli główny plac miasta to ciekawe połączenie nowoczesnej architektury z kolonialną spuścizną. To faktycznie centralny punkt i popularne miejsce spotkań
Listopad w Santiago to już dobrze zaawansowana wiosna. A jak wiosna to truskawki! Dużo truskawek!! Uliczne straganiki w centrum megamiasta. Nie szkodzi. Dla złaknionych zmazluchów z Europy to rarytas. Nawet jeśli myty wodą mineralną nad koszem na śmieci, Radość. Czysta radość.
Ale przecież czas na coś konkretnego. Benja sugeruje, że będąc w Santiago trzeba spróbować owoców morza na słynnym targu centralnym. Merdaco del marisco to faktycznie punkt obowiązkowy dla każdego adoratora wszelakich owoców morza. Już wtedy wiedziałem, że ja w tym kraju z głodu nie umrę. :)
Podczas dzielenia mieszkania z Chilijczykami w Chinach dowiedziałem się, że istnieje spór skąd się wzięła tradycyjna wódka Pisco. Prawa do niej rości sobie kilka nacji, ale główna oś sporu przebiega na linii Chile - Peru. Oczywiście indoktrynacja przebiegała poprawnie i uważam, że pisco jest tak chilijskie jak oscypek polski. Wszystko jedno skąd pochodzi. Jest specyficzne i trzeba spróbować. Ja najbardziej lubię w wersji piscoli (pisco + cola).
Po obiedzie kontynujemy spacer po starej dzielnicy Santiago. Można tu znaleźć naprawdę perełki architektury klasycznej.
W Muzeum Sztuki Współczesnej trafiliśmy na ciekawą wystawę tymczasową. Troszkę przypominała mój pokój. Moja mama jednak chyba nie jest miłośniczką sztuki współczesnej, bo gdy mieszkaliśmy razem to kazała mi sprzątać zamiast pozwolić się kontemplować artyzm chwili:
Santiago to miasto na wzgórzach. Warto się powspinać nie tylko ze względu na weryfikację legend o duchach indiańskiej księżniczki, który notorycznie nawiedza wieże i groty Santa Lucii. Widok na Andy z centrum miasta robi wrażenie. Podobno najlepsze, gdy ludzie topią się w upale lata, a nad nimi górują ośnieżone szczyty.
Santiago to wielkie miasto dobrej zabawy. Każdy znajdzie w nim coś co przykuje jego uwagę. Staje się też drugą stolicą awangardy ulicznej (po Valparaiso, o którym później). Sztuka uliczna kwitnie. Fajnie, że ludzie mają na siebie pomysł, który realizują.
Do Santiago chętnie wrócę. Tymczasem jednak pora już jechać na lotnisko. I za kilka godzin staniemy na końcu świata.