"Uśmiech wrócił, bo przecież z jednej podróży wraca się przede wszystkim po to, aby móc zacząć przygotowywać się i cieszyć na następną.

Bo życie to musi być podróż."



Śledź Japończyka na fejsbuku!
https://www.facebook.com/najaponczyka


niedziela, 25 stycznia 2015

Życie jak w Madrycie

Wyjazd z Polski w listopadzie zeszłego roku w "ciepłe strony" brzmiał zdecydowanie lepiej na etapie jego planowania niż realizacji. Jeśli bowiem przyjąć kryterium ucieczki przed zimnem, to listopad był u nas wyjątkowo ciepły i słoneczny, w chilijskiej Patagoni zaś prognozy straszyły mrozem i śniegiem (w drugiej połowie wiosny!).

Dlatego też postój w Madrycie, hiszpańskiej stolicy, wydawał się wyjątkowo atrakcyjny: przecież tam będzie słonecznie, ciepło, smacznie i ślicznie. I było!

Problem z kilkunastogodzinnym stopoverem (przerwą między lotami), w gruncie rzeczy zawsze wygląda tak samo: szybki transfer z lotniska do centrum, wybór kilku głównych atrakcji, jedzonko, powrót na lotnisko, wylot z miasta. Za mało czasu na poznanie miasta; ale w san raz na mały zachwyt jego atmosferą. Nie inaczej było i tym razem. 

Pierwszą rzeczą która przykuła moją uwagę to dość skomplikowany dojazd z lotniska do centrum. Sieć madryckiego metra jest dość gęsta, ale trzeba przyznać, że brak łinii łączącej bezpośrednio centrum z lotniskiem jest rozwiązaniem dość niewygodnym. Przesiadki z zatłoczonym metrze z dużym bagażem to przyjemność tylko dla wyjątkowo zaangażowanych masochistów. 


Zwiedzanie Madrytu rozpoczęliśmy od Puerta del Sol, gdzie naprawdę powitało nas słońce. To na tym placu znajduje się jeden z symboli miasta: pomnik niedźwiedzia wspinającego się na drzewo truskawkowe. Puerta del Sol jest uważany za centrum Madrytu i Hiszpanii, przed budynkiem Urzędu Pocztowego położony jest tzw. kilometr zerowy, punkt od którego zaczyna się mierzyć odległości na drogach wychodzących z Madrytu w kierunku innych hiszpańskich miast. 

Co zabawne, nie udało nam się odnaleźć niedźwiedzia...


 Podążając na zachód po chwili weszliśmy na Plaza Mayor, czyli madrycki Rynek. Niestety trwakają tam prace konserwatorskie i zdecydowana większość jest wyłączana ze zwiedzania. Nie przeszkadza to postaciom Disneya widać gości ...


... a gościom poczytać gazetę przy porannej kawie :).


Następny przystanek na naszej trasie to Katedra de la Aldumena, czyli  współczesna budowla, poświęcona w 1993 roku. „Anarchistyczna” i „fałszerstwo, które nie broni prawdy” - tak określił ją architekt Enrique Dominguez Uceta. Pierwotny plan z 1880 r. przedstawia katedrę w neogotyckim stylu, jednak nic poza kryptą nie zostało z tego projektu zachowane. W 1947 r., kilka lat po zakończeniu wojny burbońskiej, ponownie zaczęto pracę nad tą budowlą, tym razem według klasycznego planu, który posłużył do zbudowania sąsiadującego pałacu.




Sam pałac położony jest po drugiej stronie niewielkiego pracu. Obecny kształt pochodzi z XVIII wieku, gdy po wielkim pożarze poprzedniej rezydencji Filip V zdecydował się na budowę nowej siedziby.

Madryt jest doskonale oznakowany i chodzenie po nim jest łatwe i przyjemne. Warto jednak zwrócić uwagę skąd muszą przyjeżdzać goście skoro zdecydowano się na tablice w trzech językach: hiszpańskim, angielskim i chińskim.


A oznakowanie ulic i placów jest dość artystyczne.

Po kilku godzinach zwiedzania nadszedł czas na jedzenie i picie. Oczywiście na stole nie mogło zabraknąć paella i wina, a także całej masy tapas :)


Niestety na tym etapie okazało się, że Tomek jest poważniej kontuzjowany niż nam się wydawało, a jego kolano odmawia coraz bardziej stanowczo współpracy z nami. Mając na uwadze, że przed nami tygodnie podróży, w tym kilka dni w górach, postanowiliśmy trochę ułatwić sobie życie i dlatego też do kolejnej atrakcji podjechaliśmy już metrem. 

Naszym celem był neoklasyczny plac Plaza de Cibeles - kolejna z wizytówek miasta. Oprócz słynnej fontanny znajduje się tu imponujący Palacio de Cibeles, kiedyś siedziba urzędu pocztowego. 


Wracając w stronę Puerta del Sol nie uniknęliśmy zakupów i pamiątek :).
Acz wchodząc na plac z drugiej strony udało się w końcu dorwać misia.


Zmęczeni i zadowoleni usiedliśmy jeszcze w jednej z licznych kawiarenek na Calle del Carmen, gdzie kawa kosztowała 40 eurocentów, a małe piwo sięgało cenę 50. 

I poźniej już tylko powrót na lotnisko, całe procedury i takie tam i później już bziuuuuuuum..... 14h lotu na inny kontynent, do innego świata, do marzeń, które właśnie zaczynały się spełniać.

1 komentarz: