"Uśmiech wrócił, bo przecież z jednej podróży wraca się przede wszystkim po to, aby móc zacząć przygotowywać się i cieszyć na następną.

Bo życie to musi być podróż."



Śledź Japończyka na fejsbuku!
https://www.facebook.com/najaponczyka


czwartek, 5 lutego 2015

Pierwszy dzień w Ameryce Południowej: Santiago de Chile

Z Polski wyjechaliśmy w niedzielę wieczorem. Do Santiago dotarliśmy w środę koło południa. Nie był to najszybszy sposób, ale tak sobie wybraliśmy. 

Co tam że zmęczeni, że brudni, że nie niewyspani! Udało się! AMERYKA POŁUDNIOWA! nareszcie! Zmęczenie schodzi na dalszy plan gdy spełnia się marzenia! 

W głowach mamy świadomość, że to jeszcze nie koniec. W stolicy Chile zaplanowaliśmy tylko kilkanaście godzin. Wieczorem znów na lotnisko i po paru godzinach będziemy u celu: Patagonia czeka. Już jest blisko. Tuż za rogiem. O matko! 

Naszym przewodnikiem po Santiago de Chile był mój szanhjaski współlokator - Benjamin. To jest ten przejaw globalizacji i rezydowania w globalnej wiosce, który bardzo sobie cenię! 

Zwiedzanie nie mogło się zacząć inaczej niż od selfie z flagą :)


Santiago zostało założone w XVI wieku przez hiszpańskiego konkwistadora Pedro del Valdivię. Lokalizację wybrano ze względu na przyjemny klimat i centralne położenie między górami, a wybrzeżem. W chwili obecnej to prawie 7 milionowa metropolia. Jak każde wielkie miasto daje więcej możliwości rozwoju i zabawy w fontannie perspektyw, jednocześnie dusząc mieszkańców spalinami i subtelnie kradnąc ich czas w korkach.

Stolica. Zatem nie brakuje budynków administracji centralnej. Poniżej La Moneda - siedziba parlamentu.


Plaza de Armas  czyli główny plac miasta to ciekawe połączenie nowoczesnej architektury z kolonialną spuścizną. To faktycznie centralny punkt i popularne miejsce spotkań 


Listopad w Santiago to już dobrze zaawansowana wiosna. A jak wiosna to truskawki! Dużo truskawek!! Uliczne straganiki w centrum megamiasta. Nie szkodzi. Dla złaknionych zmazluchów z Europy to rarytas. Nawet jeśli myty wodą mineralną nad koszem na śmieci, Radość. Czysta radość. 


Ale przecież czas na coś konkretnego. Benja sugeruje, że będąc w Santiago trzeba spróbować owoców morza na słynnym targu centralnym. Merdaco del marisco to faktycznie punkt obowiązkowy dla każdego adoratora wszelakich owoców morza. Już wtedy wiedziałem, że ja w tym kraju z głodu nie umrę. :)



Podczas dzielenia mieszkania z Chilijczykami w Chinach dowiedziałem się, że istnieje spór skąd się wzięła tradycyjna wódka Pisco. Prawa do niej rości sobie kilka nacji, ale główna oś sporu przebiega na linii Chile - Peru. Oczywiście indoktrynacja przebiegała poprawnie i uważam, że pisco jest tak chilijskie jak oscypek polski. Wszystko jedno skąd pochodzi. Jest specyficzne i trzeba spróbować. Ja najbardziej lubię w wersji piscoli (pisco + cola).


Po obiedzie kontynujemy spacer po starej dzielnicy Santiago. Można tu znaleźć naprawdę perełki architektury klasycznej.

W Muzeum Sztuki Współczesnej trafiliśmy na ciekawą wystawę tymczasową. Troszkę przypominała mój pokój. Moja mama jednak chyba nie jest miłośniczką sztuki współczesnej, bo gdy mieszkaliśmy razem to kazała mi sprzątać zamiast pozwolić się kontemplować artyzm chwili:



Santiago to miasto na wzgórzach. Warto się powspinać nie tylko ze względu na weryfikację legend o duchach indiańskiej księżniczki, który notorycznie nawiedza wieże i groty Santa Lucii. Widok na Andy z centrum miasta robi wrażenie. Podobno najlepsze, gdy ludzie topią się w upale lata, a nad nimi górują ośnieżone szczyty. 





Santiago to wielkie miasto dobrej zabawy. Każdy znajdzie w nim coś co przykuje jego uwagę. Staje się też drugą stolicą awangardy ulicznej (po Valparaiso, o którym później). Sztuka uliczna kwitnie. Fajnie, że ludzie mają na siebie pomysł, który realizują. 


Do Santiago chętnie wrócę. Tymczasem jednak pora już jechać na lotnisko. I za kilka godzin staniemy na końcu świata. 

niedziela, 25 stycznia 2015

Życie jak w Madrycie

Wyjazd z Polski w listopadzie zeszłego roku w "ciepłe strony" brzmiał zdecydowanie lepiej na etapie jego planowania niż realizacji. Jeśli bowiem przyjąć kryterium ucieczki przed zimnem, to listopad był u nas wyjątkowo ciepły i słoneczny, w chilijskiej Patagoni zaś prognozy straszyły mrozem i śniegiem (w drugiej połowie wiosny!).

Dlatego też postój w Madrycie, hiszpańskiej stolicy, wydawał się wyjątkowo atrakcyjny: przecież tam będzie słonecznie, ciepło, smacznie i ślicznie. I było!

Problem z kilkunastogodzinnym stopoverem (przerwą między lotami), w gruncie rzeczy zawsze wygląda tak samo: szybki transfer z lotniska do centrum, wybór kilku głównych atrakcji, jedzonko, powrót na lotnisko, wylot z miasta. Za mało czasu na poznanie miasta; ale w san raz na mały zachwyt jego atmosferą. Nie inaczej było i tym razem. 

Pierwszą rzeczą która przykuła moją uwagę to dość skomplikowany dojazd z lotniska do centrum. Sieć madryckiego metra jest dość gęsta, ale trzeba przyznać, że brak łinii łączącej bezpośrednio centrum z lotniskiem jest rozwiązaniem dość niewygodnym. Przesiadki z zatłoczonym metrze z dużym bagażem to przyjemność tylko dla wyjątkowo zaangażowanych masochistów. 


Zwiedzanie Madrytu rozpoczęliśmy od Puerta del Sol, gdzie naprawdę powitało nas słońce. To na tym placu znajduje się jeden z symboli miasta: pomnik niedźwiedzia wspinającego się na drzewo truskawkowe. Puerta del Sol jest uważany za centrum Madrytu i Hiszpanii, przed budynkiem Urzędu Pocztowego położony jest tzw. kilometr zerowy, punkt od którego zaczyna się mierzyć odległości na drogach wychodzących z Madrytu w kierunku innych hiszpańskich miast. 

Co zabawne, nie udało nam się odnaleźć niedźwiedzia...


 Podążając na zachód po chwili weszliśmy na Plaza Mayor, czyli madrycki Rynek. Niestety trwakają tam prace konserwatorskie i zdecydowana większość jest wyłączana ze zwiedzania. Nie przeszkadza to postaciom Disneya widać gości ...


... a gościom poczytać gazetę przy porannej kawie :).


Następny przystanek na naszej trasie to Katedra de la Aldumena, czyli  współczesna budowla, poświęcona w 1993 roku. „Anarchistyczna” i „fałszerstwo, które nie broni prawdy” - tak określił ją architekt Enrique Dominguez Uceta. Pierwotny plan z 1880 r. przedstawia katedrę w neogotyckim stylu, jednak nic poza kryptą nie zostało z tego projektu zachowane. W 1947 r., kilka lat po zakończeniu wojny burbońskiej, ponownie zaczęto pracę nad tą budowlą, tym razem według klasycznego planu, który posłużył do zbudowania sąsiadującego pałacu.




Sam pałac położony jest po drugiej stronie niewielkiego pracu. Obecny kształt pochodzi z XVIII wieku, gdy po wielkim pożarze poprzedniej rezydencji Filip V zdecydował się na budowę nowej siedziby.

Madryt jest doskonale oznakowany i chodzenie po nim jest łatwe i przyjemne. Warto jednak zwrócić uwagę skąd muszą przyjeżdzać goście skoro zdecydowano się na tablice w trzech językach: hiszpańskim, angielskim i chińskim.


A oznakowanie ulic i placów jest dość artystyczne.

Po kilku godzinach zwiedzania nadszedł czas na jedzenie i picie. Oczywiście na stole nie mogło zabraknąć paella i wina, a także całej masy tapas :)


Niestety na tym etapie okazało się, że Tomek jest poważniej kontuzjowany niż nam się wydawało, a jego kolano odmawia coraz bardziej stanowczo współpracy z nami. Mając na uwadze, że przed nami tygodnie podróży, w tym kilka dni w górach, postanowiliśmy trochę ułatwić sobie życie i dlatego też do kolejnej atrakcji podjechaliśmy już metrem. 

Naszym celem był neoklasyczny plac Plaza de Cibeles - kolejna z wizytówek miasta. Oprócz słynnej fontanny znajduje się tu imponujący Palacio de Cibeles, kiedyś siedziba urzędu pocztowego. 


Wracając w stronę Puerta del Sol nie uniknęliśmy zakupów i pamiątek :).
Acz wchodząc na plac z drugiej strony udało się w końcu dorwać misia.


Zmęczeni i zadowoleni usiedliśmy jeszcze w jednej z licznych kawiarenek na Calle del Carmen, gdzie kawa kosztowała 40 eurocentów, a małe piwo sięgało cenę 50. 

I poźniej już tylko powrót na lotnisko, całe procedury i takie tam i później już bziuuuuuuum..... 14h lotu na inny kontynent, do innego świata, do marzeń, które właśnie zaczynały się spełniać.

sobota, 15 listopada 2014

Stambuł, czyli gdzie Europa przeplata się z Azją. I to na każdym kroku.

W drodze do Aksaray w centralnej Turcji na jeden z projektów, mieliśmy możliwość zostania w Stambule. Tego miasta nigdy dosyć. Całkowicie skradło moje serce. Zawsze chętnie tam wrócę. Chociażby aby móc napić się kawy nad Bosforem.

W drodze z lotniska do centrum, oczywiście metrem, miasto pokazuje swoje oblicza. Z jednej strony wielki port, dźwigi i cała baza spedycyjna. Następnie blokowiska. Zgaduję, że mieszkańcy kilkunastu bloków mają szklanki na sznureczkach, gdyż drgania muszą być wielkie. 

okolice lotniska

Historyczne centrum miasta to teren pomiędzy Hagią Sofią, Błękitnym Meczetem, a Bosforem. W gruncie rzeczy w którą stronę nie obracałem głowę, tam znajdowało się coś zachwycającego.

Błękitny Meczet, właściwie wieczorna modlitwa, to jeden z najbardziej wzruszających i magicznych momentów jaki spotkał mnie kiedykolwiek podczas podróży. Codzienna gonitwa wielomilionowej metropolii na chwilę ustaje, sprawy ludzkie, wszystko jedno, czy te wielkie dramaty, czy małe radości, wszystko zostaje przed wejściem. Na to kilka minut trzeba się zatrzymać. Popatrzeć w głąb siebie. Chwilę się zastanowić. Przez chwilę gdzieś przynależeć. Naładować akumulator. I dalej w drogę.

Wybudowany na początku XVII wieku meczet jest jednym z najlepszych przykładów tak zwanego stylu klasycznego. 
widok na Błękitny Meczet 

wnętrze:
ornamentyka islamska zabrania przedstawiania 
żywych organizmów i wizerunków Boga

niebiesko

Najbardziej znanym zabytkiem jest Hagia Sophia. Wybudowana jako chrześcijańska świątynia przez cesarza Justyniana I w IV wieku naszej ery, była przez wieki najważniejszą świątynią kościoła bizantyjskiego. W 1453 roku Konstantynopol został zdobyty przez Turków, a świątynia zamieniona w meczet. Wtedy też dodano minarety, mihrab i minbar. Zdobywcy nie zniszczyli budowli, a jedynie zatynkowano lub wyniesione z jej wnętrza wszelkie elementy, których nie dało się pogodzić z prawem islamu (np. malowidła i mozaiki przedstawiające świętych). Po przekształceniu świątyni w muzeum, część z tych malowideł odsłonięto i udostępniono zwiedzającym. 

Ciekawostką jest to, że sułtani świadomie pozwolili sobie na spore odstępstwo od zasad architektury sakralnej. Wiadomo bowiem, że każdy meczet na świecie powinien być zwrócony w stronę Mekki. Hagia Sophia, jako budynek starszy od islamu o ok. 400 lat, oczywiście nie stoi idealnie w tej osi (jest odchylona ok 10 stopni). Dla zachowania oryginalnego kształtu i dopasowania do urbanistyki miejsca, postanowiono jednak trzymać się pierwotnej osi miasta.

Hagia Sophia nocą,
zdjęcie spod Błękitnego Meczetu

i za dnia...

chociaż teraz to Muzeum, przez wieki jednak był to meczet



Życie nocne Stambułu to temat na osobną książkę. Wydaje się, że można spędzić w tym mieście całe życie, a i tak nie odwiedzi się wszystkich klubów, pubów, nocnych punktów gastronomicznych, etc. 
Jednym z obowiązkowych dla turystów punktów na mapie nocnego życia jest ... most nad Złotym Rogiem. Tuż w cieniu meczetu Yeni Cami, na moście ulokowane są setki małych restauracyjek, których pracownicy na bieżąco wyławiają ryby i podają klientom. Do tego obowiązkowo trzeba spróbować tureckiego piwa, np. Efes. 

meczet Yeni Cani

jedna z form podawania ryby.
Fishburger wersja turecka


Po ciężkiej nocy nic tak nie napełnia energią jak głos tysięcy muezinów wzywających na poranną modlitwę i taki widok z tarasu w hostelu.


Muzeum Sztuki Islamskiej, znajdujące się tuż obok Błękitnego Meczetu oferuje unikatową podróż w czasie. Poszczególne wystawy przedstawiają najpierw spuściznę ludów tureckich i arabskich, następnie chronologicznie prezentowane są okresy rozwoju. Nie brakuje oczywiście polskich akcentów, np. obrazy przedstawiające bitwę pod Warną. 

Do tego jeszcze z Muzeum można uchwycić idealną perspektywę. 

japończyk 

No i w końcu Bosfor. Nie umiem zdecydować, czy on bardziej łączy, czy dzieli. Idealnie jednak wpisuje się w klimat Stambułu. Z jednej strony Azja, z drugiej Europa. Z jednej tysiące lat historii, z drugiej innowacja i rozwój. To jedno z tych miejsc, gdzie za podróż transkontynentalną płaci się ok 1 zł., bo tyle kosztuje bilet na tramwaj wodny.


Jedno jest pewne. Nigdzie nie ma takich zachodów słońca jak nad Bosforem.


wieża na placu Taksim i minarety


Są takie miejsca, o których mówi się, że albo się je kocha albo nienawidzi, ale napewno nie zostaję się względem nich obojętnym. Dla mnie taki właśnie jest Stambuł.

I chociaż wiele zostało do opisania, wiele zostało do zobaczenia, to prawdą

sobota, 18 października 2014

Ryska zima

Sylwester 2011r. spędzałem wraz z przyjaciółmi na Łotwie. Parodniowy wypad na "daleką północ" pokazał nam obraz miasta, który nijak się nie miał do naszych wyobrażeń. Było o niebo lepiej! 

Do tego jeszcze okres świąteczno-noworoczny trwa tutaj zdecydowanie dużej z powodu zróżnicowania religijnego (ok. 35% to luteranie, ok 25% katolicy, ok. 20% prawosławni). Całe miasto jest ślicznie udekorowanie. 

 panorama starego miasta z drugiej strony Dźwiny

domki z piernika to podstawowa dekoracja świąteczna!

Ryskie stare miasto zadowoli wielu koneserów. Zabytkowe stare miasto znajduje się na liście UNESCO.  Zabudowa secesyjna stanowi unikat w skali europejskiej. Z uwagi na burzliwą historię regionu trzeba jednak zwrócić uwagę, że Ryga była wielokrotnie niszczona przez najeźdzców. Najstarszym zabytkiem jest Kościół św. Piotra, datowany na początki XIII wieku (1209r.). 


Symbolem Rygi jest ulokowany na rynku głównym Dom Bractwa Czarnogłowych: początkowo paramilitarnej organizacji powstałej w XIVw, (działającej do II wojny światowej). Jej głównym zadaniem było zabezpieczenie trasportu i magazynów. Skupiała tylko młodych i niezamężnych kupców, właścicieli statków oraz najemników. Wraz ze wzrostem znaczenia, stała się organizacją bardzo majętną i prestiżową.




Ryga ma swojego smoka. Wawelski to to nie jest :) ale przynajmniej "lepsza dzielnica".


 na uliczkach starego miasta
w nocy...

 i w dzień.

Polskie akcenty zauważalne są nawet w automatach z jedzieniem....

Ulice nowej Rygi okraszone są prawdziwymi perłami architektury użytkowej.

Osobiście podziwiam architektoniczną spuściznę prawosławia. Wygląd i atmosfera cerkwii mają w sobie bardzo magiczną duchowość. I niezależnie od wielkość zawsze przemawia do mnie ich kameralność i poczucie izolacji.


Ryga dostarcza również ciekawych bodźców smakowych, Króluje oczywiście ziemniak :)

widok z kościelnej wieży.

Magia Rygi to również sposób oświetlania miasta nocą. Wiele bowiem z kamienic zdecydowano się ożywić poprzez użycie oryginalnego połączenia kolorów. Zgadzam się, że nie wszystkim muszą się takie "kicze" podobać. Jednak efekt bywa zachwycający! 

Do tego tłumy na ulicach w noc sylwestrową, śpiewy i tańce. grzane wino i jedzenie z grilla. To był zdecydowanie dobry pomysł, aby właśnie tam spędzać Sylwestra i wchodzić z rozmachem w 2012r.!



Po kilku dniach w Rydze, już wracając do Polski, zatrzymaliśmy się w Jełgawie, lepiej znanej pod nazwą z czasów, gdy należała do Rzeczypospolitej - Mitawa. To właśnie w tym mieście m.in. podpisano pokój ze Szwedami w 1622r. 

Największą atrakcją miasta jest olbrzymi pałac, otoczony wielkim parkiem. Budowę pałacu rozpoczęto w 1738r., na miejscu dawnego zamku zakonu kawalerów mieczowych. Inicjatorem budowy był przedostatni książę Kurlandii i Semigalii Ernst Johann von Biron, który wstąpił na tron w 1737r.. W jego planach było wybudowanie w stolicy księstwa, Mitawie, okazałego pałacu i w 1737r. wysadzono stary zamek w powietrze. Budowa trwała ponad pół wieku. Efekt dalej imponujący.

Obecnie mieści się tutaj siedziba .... Uniwersytetu Rolniczego. 




Ryga to idealne miejsce na parodniowy wypad. Nie jest aż tak daleko i całkiem tanio można się tam dostać. Ceny na miejscu też nie są wyższe od tego, do czego jesteśmy przyzwyczajeni (przynajmniej wtedy, gdy obowiązującą walutą był łat. Teraz to już kraj strefy euro.). Nie ma problemu z dogadaniem się: angielski i rosyjski są słyszalne na każdym kroku.